Die Glocke ukryta technologia

Kiedy II Wojna Światowa zbliżała się do swojego końca, powoli stawało się jasne, że tylko cud może uratować III Rzeszę od ostatecznego upadku. Owiane legendą Wunderwaffe miało być tym, co nie tylko odwróciłoby losy wojny ale utrwaliło prymat Niemiec nad resztą świata.

Niemcy przez całą wojnę pracowali nad nową, przełomową technologią i mimo sugestii niektórych historyków nie była to technologia związana z rozszczepieniem atomu. Do dziś nikt nie jest w stanie dokładnie powiedzieć, czym miałaby być ta technologia. Nadano jej najwyższy stopień tajności i ukryto pod kryptonimem „Die Glocke” czyli „Dzwon”.

Dzięki tej technologii naziści chcieli osiągnąć trzy rzeczy za jednym zamachem. Przede wszystkim technologia ta miała im umożliwić pozyskiwanie tzw. energii punktu zerowego. Istnienie tej energii stwierdzono wraz z odkryciami Plancka, Bolzmana i Einsteina – co wynikało z podstaw mechaniki kwantowej. Tak więc to, co zwykliśmy uważać za doskonałą próżnię w przestrzeni kosmicznej, może być niezwykle pojemnym magazynem energii. Energia tej próżni przeciwstawia się grawitacji i utrzymuje Wszechświat w równowadze. Pozyskanie takiej energii stało się celem nadrzędnym niemieckich naukowców, bo III Rzesza była energetycznie uzależniona od dostaw ropy. To właśnie z tego powodu Niemcy stworzyli syntetyczne oleje a nawet syntetyczną ropę mi – artykuły niezbędne do prowadzenia wojny.

Nowa technologa miała również pozwolić na zbudowanie takiego rodzaju napędu, który o wiele dziesiątków lat przewyższyłby wszystko co stworzono w tamtych czasach na ziemi. Trzecim elementem tej technologii miało być wykorzystanie jej jako potężnej broni o nieznanej do tej pory sile rażenia. Osiągnięcie jednego z tych elementów oznaczało, że automatycznie zrealizowane będą dwa następne założenia – co w efekcie da darmową energię, nowoczesny napęd i potężną broń. Gdy mówimy tu o broni, to bomba wodorowa w porówniu z tą jaką zamierzali zbudować Niemcy przy użyciu energii punktu zerowego, wyglądałaby jak świąteczne fajerwerki. Tak więc w niemieckich laboratoriach przeprowadzano naprawdę awangardowe doświadczenia naukowe.

Miejscem gdzie testowano wszystkie te technologie było niewielkie miasteczko Ludwigsdorf, znane dzisiaj jako polskie Ludwikowice Kłodzkie. Wciąż można tam zobaczyć pochodzącą z lat 40-tych zeszłego stulecia, dziwną konstrukcję przypominającą… Stonehenge (!) Konstrukcja jest zbudowana z betonu i tworzą ją potężne bloki, które ustawione wszystkie razem obok siebie zataczają koło. Oficjalna historyczna wersja tego co tam się znajdowało mówi, że konstrukcja była chłodnicą dla stojącej nieopodal elektrowni. Jednak porównując to wszystko co przetrwało do dziś ze zdjęciami zrobionymi przez alianckie samoloty szpiegowskie, przelatujące nad tymi terenami w czasie wojny – nie można odnaleźć tam żadnej wieży chłodniczej! Autor książki „Roswell and III Reich” – Joseph Farrell – uważa, że betonowa konstrukcja służyła do prób z… Die Glocke.

Dzwon widzieli świadkowie, którzy byli więźniami mieszczącego się nieopodal obozu koncentracyjnego Gross Rosen. Ci co przetrwali do końca wojny opowiadali, że nad poligonem, gdzie znajduje się dziś betonowa struktura, często nocą jaśniała błękitna łuna, wskazująca na użycie elektryczności o bardzo wysokim napięciu.

Kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że wojna militarnie jest już przegrana, doskonale przygotowali się do jej kolejnego etapu. Dobrze wiedzieli, że niemieccy naukowcy są olbrzymim przedmiotem pożądania tak dla Rosjan jak i Amerykanów i że zrobią oni wszystko, aby pozyskać zaawansowane technologie niemieckiej maszyny wojennej. Dlatego zanim to się stało, podzielono naukowców na dwie grupy. Jedna z nich miała się dać złapać Amerykanom a druga Rosjanom. Dzięki temu, gdy wybuchła Zimna Wojna pomiędzy tymi mocarstwami, ze zdumieniem spostrzegli oni, że to co wymyśliła jedna strona (czytaj niemieccy naukowcy w służbie tego mocarstwa), w kilka miesięcy miała także druga. Tak więc nieoczekiwanie dla wszystkich Niemcy nieustannie kontrolowali to, co rozgrywało się na świecie, a jednocześnie mogli prowadzić własne doświadczenia korzystając z powierzonych im doskonale wyposażonych laboratoriów i nieograniczonych budżetów. Dla nich wojna wcale nie skończyła się w maju 1945 r….

Tak więc „zwycięzcom” powoli przekazywano wszystkie znaczące niemieckie technologie, co nie wzbudzało nawet cienia wątpliwości wobec ich lojalności dla nowych panów. Jednak jedyną technologią, która nigdy nie została nikomu przekazana był projekt „Dzwon”. „Dzwon” został potajemnie i w całości wywieziony do Argentyny, gdzie naziści mogli z powodzeniem, nie niepokojeni przez nikogo kontynuować swoje doświadczenia.

Kiedy jeszcze raz przeliczono wszystkich naukowców jakich Rosjanie i Amerykanie przejęli pod koniec wojny, okazało się jednak, że części z nich nie odnaleziono nigdy. Nawet ich nie szukano bo Amerykanie podejrzewali, że mają ich Rosjanie i odwrotnie. Tymczasem wielu z nich znalazło bezpieczne schronienie w Argentynie. Zwłaszcza dwóch z nich odgrywało tu niezwykle ważną rolę. Pierwszy to Ronald Richter – który mógł z powodzeniem samodzielnie kontynuować doświadczenia nad „Dzwonem” pod życzliwą opieką prezydenta Argentyny Juana Perona. Drugim był Reimar Horten, który wraz z bratem stworzył ultranowoczesne konstrukcje lotnicze, które jednak nigdy nie wyszły z poza fazy eksperymentów. Tych dwóch ludzi było w stanie zagwarantować dalszy rozwój prac nad najtajniejszym projektem militarnym III Rzeszy, dzięki czemu mogłaby ona zostać wskrzeszona jak feniks z popiołów.

Niemiecki program „Die Glocke” miał tak wysoki stopień tajności , a przez to ogromne znaczenie dla III Rzeszy, że przez wiele lat od zakończenia II Wojny Światowej wiedza na ten temat była skąpa i mglista. Wiele jednak zmieniło się za sprawą dwóch książek, które po raz pierwszy szerzej opisały naturę tajnych niemieckich eksperymentów i znaczenie Die Glocke. Pierwsza z nich to : „The Hunt for Zero Point”, Nicka Cooka a druga to „Prawda o Wunderwaffe” Igora Witkowskiego. Odkrycia dokonane przez Witkowskiego mają tu szczególnie duże znaczenie.

Wszystko zaczęło się od legend, które przybrały na sile po zakończeniu wojny o tym, że Niemcy są w posiadaniu pozaziemskich technologii. Pierwsze schematy niemieckich latających spodków opublikował w swojej książce major Rudolf Lusar. Jednak źródła na które się powoływał, były w większości niepewne i trudno było na ich bazie budować jakieś konkretne wnioski. Dopiero praca Witkowskiego nadała legendom o niemieckim UFO sensowny i konkretny wymiar. Podczas tych poszukiwań zdał on sobie sprawę, że początkiem wszystkiego jest supertajny projekt ukryty pod kryptonimem Die Glocke – Dzwon. Witkowski podobnie jak i inni autorzy badający sekrety III Rzeszy starał się odpowiedzieć na oczywiste pytanie: czym naprawdę była cudowna broń Hitlera – mityczne Wunderwaffe? O projekcie Dzwon dowiedział się od polskiego oficera wywiadu, który miał dostęp do niemieckich tajnych dokumentów z czasów wojny, przetrzymywanych pod kluczem przez polską armię.

Oficer opisał Witkowskiemu Die Glocke jako wielki, ceramiczny słój o kształcie dzwonu z półokrągłym zamknięciem, zakończonym urządzeniem o nieznanej funkcji. Całość przypominała olbrzymi izolator, w którego wnętrzu miały mieścić się dwa metalowe cylindry. Polski dziennikarz szybko zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z niezwykłym i tajnym projektem, o którego istnieniu wie niewielu ludzi na świecie. Nieoczekiwanie poczuł się tak, jakby przed jego oczami rozgrywała się ostatnia scena z filmu „Poszukiwacze zaginionej Arki”, kiedy skrzynia z tytułowa Arką ginie gdzieś w przepastnych magazynach angielskiego rządu. W tym przypadku miał do czynienia z polskim rządem i oficerem, który chętnie odpowiadał na zadawane pytania.

Wkrótce okazało się, że życzliwość oficera wcale nie jest taka bezinteresowna. On sam najwyraźniej prowadził własne dochodzenie na temat niemieckiej Wunderwaffe i uznał, że znalazł w Witkowskim eksperta w tej dziedzinie, który być może jest w stanie pomóc mu w odpowiedzi na różne palące kwestie dotyczące tajemnic III Rzeszy. Jedna z nich dotyczyła rakiet V-1 i V-2. To właśnie te rakiety kojarzy się powszechnie z tajną bronią Hitlera, zdolną odmienić losy wojny. Oficer jednak poważnie powątpiewał, że konkretni i praktyczni Niemcy mogli określić mianem Wunderwaffe broń tak rażąco nieskuteczną i nieobliczalną jak rakiety. Witkowski przyznał oficerowi rację i po analizie wszelkich tajnych i legendarnych militarnych projektów Niemiec uznał, że na miano Wunderwaffe nie zasługują ani rakiety V-1, V-2, ani bomba atomowa, wodorowa czy paliwowa, ani armaty dźwiękowe, wietrzne czy tworząc trąby powietrzne ani nawet laser czy napędzany energią atomową samolot. Tą najtajniejszą z tajnych bronią mógł być tylko i wyłącznie Dzwon. Dlatego Witkowski rozpoczął własne śledztwo w tej sprawie.

Jeśli cokolwiek w III Rzeszy objęte było klauzulą tajności, udział SS był w tym bardziej niż oczywisty. Witkowski pierwszy ślad Die Glocke znalazł w niemieckim urzędzie patentowym, gdzie SS sprawdzało przydatność każdego nowego wynalazku dla niemieckiej machiny wojennej. Stworzono nawet specjalny departament, który miał wyłapywać takie projekty. Ideę Dzwonu pilotował tajemniczy generał SS Emil Mazuw. Jego tajemniczość polegała na tym, że jak na człowieka o najwyższym stopniu w SS (po Reichsfuhrerze tylko 3 innych SS-manów miało równy Mazuwowi stopień) niewiele o nim wiadomo. Himmler osobiście podarował mu szablę a potem pierścień z czaszką i piszczelami, co symbolizowało najwyższy stopień wtajemniczenia i dostęp do największych sekretów organizacji. Mimo tej wysokiej pozycji i zaufania jakie miało do niego SS, Mazuw został po upadku Rzeszy pozostawiony samemu sobie i nie był ewakuowany wraz z innymi, związanymi z projektem Dzwon (grupa Bormana). Jest to wręcz fakt niewytłumaczalny i trudno jest wyjaśnić logicznie jak mogło do czegoś takiego dojść. Mazuw za swój udział w wojnie został skazany na łączną karę 16 lat więzienia i zmarł w Karlsruhe w 1987 r. Być może jakieś światło na ten fakt rzuca to, że Mazuw nie był nigdy członkiem okultystycznej organizacji Ahnenerbedienst, lecz z drugiej strony jest praktycznie niemożliwe aby Obergruppenfuhrer nie wiedział o tej organizacji i zebraniach na zamku w Wewelsburgu.

Zamieszania dodaje jeszcze fakt, że zwierzchnikiem komórki SS kontrolującej urząd patentowy był admirał Rhein, co oznacza udział w projekcie marynarki wojennej. Założyć można zatem, że aby projekt Dzwon mógł się zakończyć sukcesem tak wysoka pozycja oficerów Kriegsmarine oznaczała ze byli oni niezbędni i nie można ich było pominąć. Co do samego Mazuwa można również spekulować, że skoro miał dostęp do projektu Dzwon, być może w ostatniej chwili zdecydował, że lepiej będzie działać na własną rękę, lub może po prostu zrozumiał że ma do czynienia z ludźmi szalonymi (mocno wątpliwe) i wybrał prywatne życie nawet za cenę spędzenia wielu lat w więzieniu. Mimo to, do końca życia pozostał lojalnym oficerem SS i wszystkie tajemnice jakie znał – zabrał ze sobą do grobu.

Twórcy

Jedną z najważniejszych osób dla projektu Die Glocke był niemiecki laureat Nagrody Nobla, fizyk, prof. Walther Gerlach. Specjalizował się on w fizyce grawitacyjnej (eksperyment Sterna-Gerlacha) za co dostał Nagrode Nobla, ale najbardziej znany był z tego, że przewodził doświadczeniom mającym na celu zbudowanie bomby atomowej. Gerlach został wraz z dużą grupą niemieckich naukowców przechwycony przez Anglików a później przekazany Amerykanom.

Jednak duże znaczenie Gerlacha dla projektu Die Glocke wynikało z jego innych – niż te za które dostał Nobla – zainteresowań. Chodziło tu głównie o transmutację elementów i fluorescencyjność jonów rtęci w silnym polu magnetycznym. Co ciekawe sam Gerlach, który żywo interesował się tą tematyką przed wojną, komletnie stracił do niej zainteresowanie po jej zakończeniu. Wygląda to tak, jakby naukowiec odkrył coś, co przeraziło go do tego stopnia, że zmienił swoje zainteresowania. Ze względu na swoją wiedzę, naukową pozycję i faszystowskie przekonania, Gerlach miał bezpośredni dostęp do projektu Dzwon i można podejrzewać, że to co zobaczył, zniechęciło go do kontynuacji swoich badań. Jednak powód późniejszej zmiany zainteresowań profesora wydaje się być o wiele bardziej prozaiczny. Tuż pod koniec wojny, kiedy likwidowano Die Glocke tak aby nie wpadł on w niepowołane ręce, SS rozstrzelało ponad 60 naukowców i ich asystentów pracujących przy projekcie. Ich ciała bezceremonialnie zakopano w zbiorowym grobowcu, gdzieś na Śląsku. Tylko dwóch naukowców przetrwało tą masakrę. Pierwszym był Kurt Debus a drugim właśnie Gerlach.

Takie radykalne podejście sprawiło, że o Die Glocke dowiedziano się dopiero kilkadziesiąt lat po wojnie. SS-mani rozstrzelali głównie techników i naukowców o niższej randze, dozorujących ciągłość przeprowadzanych eksperymentów. Gerlach i Debus byli ekspertami w dziedzinie i ich wiedza mogła mieć kolosalne znaczenie dla kontynuacji projektu po wojnie. Być może obaj naukowcy byli świadkami śmierci swoich kolegów i współpracowników i obiecano im ten sam los, jeśli będą chcieli podzielić się tym co wiedzą z kimś innym. Być może ten właśnie strach zamknął usta obu fizykom. Nie wiadomo jednak na ile było to skuteczne. Po krótkim pobycie w Anglii, Gerlacha przejęli Amerykanie, a stenogramy przesłuchań profesora do dziś są objęte klauzulą tajności.

Innym nazwiskiem pojawiającym się wokół projektu Dzwon jest dr. Elizabth Adler. O dr. Adler pisze Witkowski w swojej „Prawdzie na temat Wunderwaffe”. Dr. Adler zajmować się miała zjawiskiem symulacji tłumienia wibracji w kierunku centrów obiektów sferycznych. Nic więcej nie wiadomo o tajemniczej matematyczce z uniwersytetu w Królewcu. Jeśli jednak uczestniczyła w projekcie, jej wiedza musiała być niezwykle istotna i unikalna (Gerlach był również matematykiem) i dlatego zdecydowano się na jej (dr. Adler) wykorzystanie.

Do listy osób istotnych dla Die Glocke można także dopisać dr. Otto Ambrosa. Co prawda pracował on dla admirała Speera w Ministerstwie Uzbrojenia (odpowiedzialny był za broń chemiczną) ale jego nazwisko pojawia się w opisie jaki Dzwon miał oddziaływać na żywe organizmy. Zjawisko to nazywano od nazwiska Ambrosa – ambrozizmem. Ambros był wyznaczony do nadzoru fabryki gumy „Buna”, która działała na terenie obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Do dziś nie ma pewności, czym zajmowała się ta „fabryka”. Wg. opinii niektórych historyków otrzymywano tam wzbogacony uran. Jeśli rzeczywiście produkowano tam izotopy nuklearne, wówczas udział Ambrosa w Die Glocke byłby absolutnie oczywisty, bo izotopy te miały w projekcie ważne zastosowanie. Produkcja w „Bunie” nadzorowana była przez SS, co również świadczy o jej ważności.

Kurt Debus, był podobnie jak Gerlach naukowcem sławnym i w ramach operacji Paperclip został przewieziony do USA. Nie wiadomo co opowiedział Amerykanom, ale szybko zdobył zaufanie swoich nowych panów i został nawet dyrektorem Centrum Lotów Kosmicznych im. Kennedy’ego na Cape Canaveral (!). Podczas wojny Debus prowadził doświadczenia pod okiem von Brauna na poligonie Peenemünde a po wojnie współtworzył amerykański program kosmiczny. Co ciekawe, Debus nie był specjalistą w dziedzinie budowy rakiet a interesował się głównie egzotycznym wówczas tematem separacji pól magnetycznych. Na poligonie Peenemünde brał udział w budowie instrumentów kontrolnych dla rakiet V-2, a wcześniej zbudował zasilacz produkujący 1 000 000 V a także tunel do testów aerodynamicznych. Wszystko wskazuje więc na to, że to on był autorem systemu zasilania Dzwonu. Debus podobnie jak Gerlach, miał faszystowskie przekonania i nawet zadenuncjował do Gestapo jednego ze swoich kolegów – Richarda Crämera.

Program kosmiczny

Wspomniany w poprzedniej części incydent w którym Kurt Debus – zaprzysięgły faszysta – denuncjuje do Gestapo innego naukowca Richarda Crämera, tylko z pozoru jest nic nie znaczącym wydarzeniem. Crämer został skazany na dwa lata więzienia, ale jego wiedza i umiejętności sprawiły, że szybko znalazł on możnych protektorów, którzy w osobie prof. Carla Wilhelma Ransauera wysłali list do gestapo z prośbą o zwolnienie Crämera ze względu na wagę supertajnych eksperymentów jakie przerowadzano z urządzeniami pod wysokim napięciem, gdzie obecność i wiedza uwięzionego naukowca była niezbędna do tego, by prowadzić dalsze badania. Prace prowadzone przez Crämera dla ministerstwa uzbrojenia miały mieć wg. słów profesora Ransauera „decydujące znaczenie dla losów wojny”.

Witkowski, który jest niewątpliwym ekspertem w kwestii niemieckiego żargonu używanego w dokumentach służbowych, zwrócił uwagę w tym liście na sformułowanie „decydujące znaczenie dla losów wojny” (Kriegsentscheidend). Zazwyczaj bowiem używano słowa Kriegswichtig (ważny dla wojny), które w magiczny sposób likwidowało wszelkie administracyjne obostrzenia. Witkowski osobiście przeczytał ciężarówkę niemieckich dokumentów służbowych z czasów wojny i ze sformułowaniem Kriegsentscheidend spotkał się tylko w tym jednym, jedynym przypadku. Po raz drugi odnalazł on to słowo w liście prof. Gerlacha do Martina Bormanna, w którym informował go że natura projektu nad którym obecnie pracuje ma „decydujące znaczenie dla losów wojny”. Oznacza to, że mamy tu do czynienia z czymś co wykracza poza wszystko, co niemiecka myśl techniczna stworzyła do tej pory.

Kurt Debus przyjaźnił się z innym niemieckim naukowcem, również ideowo związanym z narodowym socjalizmem, którym był Hermann Oberth. Związek Obertha z Die Glocke nie jest do końca jasny, choć niewątpliwie znal on a nawet brał udział w jego tworzeniu. Oberth obok Ciołkowskiego i Goddarda jest ojcem współczesnych technologii rakietowych. W zdobytych po wojnie dokumentach odnaleziono ślad jego wizyty we Wrocławiu wraz z wymienioną wcześniej matematyczką Elizabeth Adler. Ówczesny Wrocław był centrum badań nad latającymi spodkami a stamtąd był już tylko krok aby dotrzeć do Ludwikowic, gdzie prowadzono (obok Peenemunde) prace nad Dzwonem. Można jedynie spekulować, że nie była to wizyta turystyczno–towarzyska i miała ona związek z Die Glocke. Być może Oberth i jego doświadczenie w budowie rakiet było potrzebne do zarysowania skali niemieckiego programu kosmicznego, którego zręby powstawały w Peenemunde a najistotniejszą częścią miał być Dzwon.

Wiedza i zakres kompetencji wszystkich istotnych uczestników projektu Dzwon wskazuje jasno, że prowadzono prace nad prototypem rewolucyjnego urządzenia pozwalającego na podróże w przestrzeni kosmicznej, bez użycia mało efektywnych rakiet o napędzie chemicznym (takie rakiety używa się niestety po dziś dz ień). Udział marynarki wojennej miał pozwolić na stworzenie szczelnej kapsuły, zdolnej wytrzymać wysokie ciśnienie z zewnątrz ( tak jak ma to miejsce w okrętach podwodnych) Kriegsmarine przy okazji zyskałaby doskonały napęd pozwalający U-boatom przebywać większe odległości w znacznie krótszym czasie.

Komu bije Dzwon?

Nad Die Glocke pracowano w wielu miejscach i laboratoriach. Najważniejsze z nich znajdowały się w Środzie Śląskiej i w Lubiążu i działały pod przykrywką fabryki urządzeń radiowych. Zaplecze techniczne projektowi zapewniały firma A.E.G i Siemens. Do prac nad Die Glocke używano także tajnego podziemnego laboratorium niedaleko zamku w Książu a także w udającym kopalnię węgla laboratorium w Wałbrzychu. To tam przeprowadzano pierwsze testy Dzwonu.

Kopalnię węgla udawało także laboratorium w Ludwikowicach, które zbudowane w ustronnej dolinie nie wzbudzało sobą większego zainteresowania. Cały teren pod Ludwikowicami jest pocięty siecią tuneli i bunkrów a jego centralną część zajmuje niezwykła betonowa konstrukcja, przypominająca wieżę lub platformę, gdzie przeprowadzano zaawansowane próby nad wynalazkiem. Platforma stała w czymś w rodzaju basenu a dookola niej ustawione były miejsca z ktorych pobierano prąd. Niemiecki historyk – Rainer Karlsch – w swojej książce na temat nazistowskiego programu nuklearnego, wspomina m. in. o fizykach z uniwersytetu w Gissen, pracujących w Ludwikowicach. Pożniej okazało się, że ściany platformy wykazują ślady bombardowania neutronami przez bliżej nieznane lecz niezwykle potężne urządzenie. Oznacza to, że Dzwon nie tylko wymagał solidnych, betonowych budowli aby móc go kontrolować, ale także jego działanie wyzwalało silne promieniowanie.

Początki Die Glocke sięgają 1942 r. a jego pierwsza nazwa to „Tor” czyli Wrota. Po roku jednak cały projekt podzielono na dwie części, które nazwano „Chronos” i „Laternenträger”. Nazwa Chronos sugeruje czas, który w połączeniu ze słowem Wrota daje pojęcie na temat tego, do czego zmierzali twórcy pomysłu. Laternenträger z kolei – w sensie dosłownym – dotyczy przenoszenia światła. Tak np. nazywano człowieka, który zapalał latarnie gazowe na ulicach jeszcze przed erą elektryczności. Igor Witkowski idzie w interpretacji tej nazwy jeszcze dalej i porównuje Laternträgera – czyli przenoszącego światło – do … Lucyfera, którego nazwa również oznacza przenoszącego światło.

Większość naukowców pracująca przy projekcie Laternträger została rozstrzelana przez SS pod koniec wojny a całą instalację ewakuowano 6-silnikowym Junkersem-390. W kwietniu 1945 r. do użytku nadawała się zaledwie jedna taka maszyna. Stacjonowała ona na lotnisku w Pradze, skąd samolot odbył lot do Opola, gdzie czekał na niego spakowany sprzęt z Ludwikowic. Po załadowaniu samolotu, wystartował on w stronę lotniska Bodo w Norwegii i od tamtej pory słuch po nim zaginął. W Bodo kontrolę nad ładunkiem przejął inny wysokiej rangi generał SS – Hans Kammler, który miał rzekomo zginąć w Czechosłowacji.

Wiele wskazuje, że tak się nie stało i niektórzy podejrzewają, że generał aby uratować siebie przed sądem w Norymberdze, przekazał cały ładunek samolotu Amerykanom (taką hipotezę serio bierze pod uwagę Witkowski). Ju-390 – był w stanie bez problemu dolecieć do Ameryki, co udowodnił wiele razy w ciągu wojny. Inną możliwością jest lot tego samolotu bezpośrednio do Argentyny. Mimo olbrzymiego dystansu było to możliwe bo, Ju-390 wyposażony był w urządzenie pozwalające mu tankować paliwo podczas lotu wprost z latającej cysterny. Takie myślenie ma sens kiedy połączyć z tym fakt, że prezydent Argentyny – Juan Peron – zbudował tuż po wojnie nowoczesne laboratorium przystosowane do badań nad plazmą i wysokim napięciem w Bariloche.

Za tą wersją optuje Geoffrey Brooks w swojej książce „Hitler’s Terror Weapon”. Uważa on , że projekt dzwon był dla Niemców najważniejszy ze wszystkich, dlatego był on pod specjalną opieką, aby nie dostał się w niepowołane ręce. Brooks zgadza się natomiast z inną hipotezą, że w interes z Amerykanami ubił Martin Bormann, który w zamian za wolność i anonimowość poddał niemiecki okręt podwodny U-234, na którego pokładzie znajdowały się wszystkie komponenty niezbędne do zbudowania bomby atomowej, łącznie z 8 beczkami uzdatnionego i gotowego do wykorzystania w broni nuklearnej uranu. Co ciekawe – ten supertajny ładunek mimo, że został przyjęty w amerykańskim porcie Portsmouth w New Hempshire – nigdy nie został wpisany do jakiejkolwiek ewidencji.

Co do tajemniczego Junkersa, to jeden z argentyńskich dziennikarzy , który wolał zachować anonimowość przyznał, że na własne oczy widział dokumenty stwierdzające fakt lądowania niemieckiego bombowca na lotnisku Gualeguay w prowincji Entre Rios. Jeśli byłaby to prawda to oznacza to, że Niemcy nigdy nie zaprzestali prac na projektem i kontynuowali je także po wojnie. Głównym dowodem na to, że Amerykanie nigdy nie przejęli Dzwonu jest napęd rakiet wynoszący amerykańskie satelity w przestrzeń kosmiczną. Jest on stale ten sam od czasów Wernhera von Brauna, co oznacza, że napęd uzyskiwany dzięki Die Glocke nigdy nie został przez Amerykanów przejęty i zastosowany w praktyce. Można się więc zastanawiać komu dziś bije Dzwon….

Największy przyjaciel Niemców

Ojciec amerykańskiego programu kosmicznego – Wernher von Braun – był jednocześnie jednym z najbardziej zasłużonych naukowców w służbie hitlerowskich Niemiec. Ten fakt jednak przez lata był ukrywany i niewielu Amerykanów zdawało sobie sprawę z niezbyt chwalebnej przeszłości bohatera podbojów kosmicznych.

Podobnie działo się z innymi niemieckimi naukowcami, którym po przyjeździe do Stanów zmieniano życiorysy i usuwano ślady współpracy z faszystami. Najbardziej zasłużoną osobą niosącą pomoc wymykającym się sprawiedliwości byłym hitlerowcom był John J. McCloy. Utrzymywał on wiele oficjalnych kontaktów z Niemcami jeszcze przed wojną, a także podczas jej trwania, zanim przystąpili do niej Amerykanie. Był on wpływowym członkiem zarządu City Bank, największego kredytodawcy III Rzeszy. To dzięki McCloyowi nigdy nie zbombardowano dróg prowadzących do obozu koncentracyjnego w Auschwitz, po to by powstrzymać transporty z nowymi więźniami. Uważał on, że taka akcja byłaby bardzo niebezpieczna dla amerykańskich bombowców, atakujących teren gęsto naszpikowany obroną przeciwlotniczą. W rzeczywistości było wręcz odwrotnie. Amerykańskie wyprawy bombowe startujące z włoskiej Foggi często mijały na swojej drodze obóz w Auschwitz, nie niepokojone przez Niemców. Kiedy ponowiono prośbę, aby zbombardować choćby tylko krematoria na terenie obozu, McCloy znów wkroczył do akcji, uznając, że byłoby to tym razem zbyt niebezpieczne dla więźniów.

Gdy świat w końcu ze zgrozą dowiedział się o skali mordów jakie miały miejsce w Auschwitz, przyciśnięty do ściany McCloy dawał do zrozumienia że nie miał z zakazem bombardowania obozu nic wspólnego, bo wykonywał polecenia samego prezydenta Roosevelta sugerując przy tym, że jest on antysemitą. Stwarzał wrażenie, że pozycja Asystenta Sekretarza Wojny nie pozwalała mu na wydawanie bezpośrednich rozkazów i że mógł jedynie sugerować dowódcom podjęcie lub zaprzestanie jakiejś operacji wojskowej. Jednak np. gen. Jacob L. Devers bez problemów przystał na sugestię McCloya, aby ominąć i tym samym oszczędzić niemieckie miasteczko Rothenburg ob der Tauber. Po wojnie wdzięczni mieszkańcy miasteczka przyznali McCloyowi tytuł honorowego obywatela. Mimo jawnej sympatii do Niemców – choć być może właśnie z tego powodu – John J. McCloy został mianowany Wysokim Komisarzem do spraw Niemiec i pomagał niemieckiej elicie – często byłym członkom NSDAP – bezpiecznie przesiedlić się do USA.

Protegowanym McCloya był Allen Dulles – prawnik reprezentujący hitlerowski Schröder Bank. Podczas wojny Dulles był grubą rybą w OSS – ówczesnym amerykańskim wywiadzie wojskowym. Po wojnie OSS rozwiązano i na jej miejsce stworzono CIA, której Dulles został dyrektorem. Zaprzyjaźniony z McCloyem, dzięki pozycji w Agencji, stał się niezwykle przydatnym pomocnikiem w wybielaniu faszystowskich życiorysów. To, co dodatkowo łączyło McCloya z Dullesem była wspólna nienawiść do prezydenta Kennedy’ego. Ironią losu było to, że po tragicznej śmierci prezydenta w Dallas, obaj przyjaciele zasiedli w tzw. Komisji Warrena, powołanej by zbadać wszelkie okoliczności zamachu na głowę amerykańskiego państwa. To McCloy wraz z Dullesem przeforsowali pogląd, że za zamachem stoi Harvey Oswald, który miał działać w pojedynkę, bez udziału jakiejś szerszej konspiracji przeciwko Kennedy’emu.

John J. McCloy funkcję Wysokiego Komisarza do spraw Niemiec utrzymał aż do 1952 r., kiedy to utworzono Republikę Federalną Niemiec. Nowa niemiecka republika powstawała pod jego okiem i nadzorem, a McCloy masowo uniewinniał hitlerowskich aparatczyków. Uniewinnił także Ernesta von Weizsäckera, SS-mana, ambasadora III Rzeszy przy Watykanie. Jego syn Richard, kiedy został niemieckim prezydentem, przyznał McCloyowi honorowe niemieckie obywatelstwo.

John J. McCloy do końca życia pozostał jedną z najbardziej wpływowych osób w USA i nigdy nie wnikano w motywy jego sympatii do Niemców.

Naziści nad Ameryką

Latem 1947 r. Kenneth Arnold pilotował swój niewielki samolot CallAir A-2, wykonując krótki lot pomiędzy Chehalis a Yakima w stanie Waszyngton. Przelatując nad szczytem góry Mt. Rainier, nieoczekiwanie dostrzegł nieznane mu do tej pory obiekty latające. Swym wyglądem przypominały spodki i zdumiony widokiem Arnold naliczył ich aż 20. Określenie Arnolda – latający spodek – przylgnęło do tego typu pojazdów lotniczych, jednakże ich pochodzenia nikomu nie udało się zidentyfikować.

Jim Marrs, autor książki „The Rise of the Fourth Reich” („Powstanie IV Rzeszy”) jest ekspertem w znajomości tajemnic III Rzeszy i uważa, że Niemcy znali latające spodki znacznie wcześniej, co potwierdzają najrozmaitsze plany techniczne i schematy pokazujące bez wątpienia, że Niemcy byli poważnie zainteresowani takimi pojazdami. To czego jednak wciąż nie wiadomo to czy Niemcy byli je w stanie nie tylko zbudować ale także wzbić się nimi w powietrze.

Wszystko wskazuje na to, że z lataniem taką maszyną nie mieli oni żadnych problemów. Pod koniec wojny Niemcy zdołali stworzyć ogromną ilość zdumiewających wynalazków i nieznanych wcześniej światu tec hnologii. Zagadką pozostaje to w jaki sposób weszli oni w posiadanie takiej wiedzy, dzięki której byli w stanie zbudować w pełni działający i uczestniczący w walkach powietrznych odrzutowiec, a także noktowizor, telewizor i co najbardziej zaskakujące, to właśnie Niemcy jako pierwsi wyprodukowali …. bombę atomową.

Bombę atomową zbudowano najprawdopodobniej dopiero w 1945 r. W tym czasie wojna dla Niemców była definitywnie przegrana i nic już nie było w stanie tego zmienić. Dokładały się do tego poważne problemy natury technicznej, bo Niemcy nie posiadały odpowiedniego nośnika, który mógłby precyzyjnie zrzucić taką bombę na wybrany cel.

Rakiety V-2 wciąż były w stadium eksperymentów a ich system naprowadzania na cel, daleki od doskonałości. Zdesperowani niemieccy inżynierowie po prostu obliczali ilość paliwa jak potrzebna jest rakiecie aby np. dolecieć do Londynu i po jego wyczerpaniu po prostu spaść na miasto. Mimo to rakiety V-2 często spadały w przypadkowe miejsca i trudno je było brać poważnie pod uwagę przy organizowaniu ataku atomowego na Amerykę.

Niemiecka baza lotnicza w norweskim Bodø stawiała w 1945 r zaciekły opór atakującym ją Aliantom mimo, że nie miała on większego strategicznego znaczenia. Po jej zdobyciu okazało się, że stacjonuje w niej 40 sześciosilnikowych Junkersów, zdolnych dokonać ataku bombowego na Nowy Jork. Wzięci do niewoli piloci przyznali się podczas przesłuchania, że przygotowywano ich do zbombardowania tej amerykańskiej metropolii. W bazie znaleziono także mapy wskazujące atak bombowy o poważnej sile rażenia, którego celem miał być Manhattan. Bombowce te odbyły kilka tajnych lotów do Ameryki (startowały z Francji), robiąc serię fotografii, na których można zobaczyć charakterystyczny zarys drapaczy chmur na Manhattanie. Teoretycznie więc Niemcy były w stanie dokonać nuklearnego ataku na Stany Zjednoczone w lutym 1945 r. To co powstrzymało ich od realizacji tego zamierzenia, był strach przed odwetem. Po takim ataku Amerykanie nie cofnęliby się przed niczym, aby zamienić Niemcy w krajobraz księżycowy w skali 1:1.

Niemieccy inżynierowie zamiast poświęcić swoje życie w i tak przegranej już wojnie, postanowili ratować własną skórę i masowo poddawali się nadciągającym Amerykanom, którzy stworzyli dla nich specjalny program o kryptonimie „Paperclip”. Fakt ten został głęboko ukryty i przeciętny Amerykanin nie miał zielonego pojęcia o tym, że do USA sprowadza się całą armię niemieckich naukowców. Pozyskanie ich wiedzy było niezmiernie ważne, bo mimo, że II Wojną Światowa dobiegała końca, to na horyzoncie już pojawiła się następna. Tym razem przeciwko ZSRR.

https://www.facebook.com/groups/824779185161031/user/100065868423888/

306
ZRODLO ARTYKULU

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *