Porwanie i śmierć

16 marca 1978 roku, godzina 9:10.

Pierwsza kula roztrzaskała przednią szybę auta, zabijając na miejscu siedzącego za kierownicą ochroniarza. Nim kawałki szkła rozsypały się po jezdni, seria z automatu przecięła na pół drugiego agenta. Kolejne strzały zabiły trzech funkcjonariuszy ochrony jadących w drugim mercedesie. Kilka sekund potem pięciokrotny premier Włoch, Aldo Moro, został wywleczony z pierwszego wozu i wepchnięty do czekającego nieopodal fiata.

Postawiono na nogi policję i karabinierów w całym kraju. Na niespotykaną dotąd skalę rozpoczęto obławę na terrorystów. Bez rezultatu.

Osiem dni później,

w piątek 24 marca, przed polskim klasztorem oo franciszkanów w Elblągu zatrzymał się samochód z rejestracją ambasady Włoch. Przybyli spotkali się z ojcem Andrzejem Klimuszką, którego poprosili o pomoc w odnalezieniu uprowadzonego szefa włoskiej chrześcijańskiej demokracji. Przywieziono ze sobą fotografię porwanego, jak też część osobistej garderoby, którą pocztą dyplomatyczną pilnie przysłano z Rzymu. Po dłuższym skupieniu zakonnik opisał miejsce przetrzymywania więźnia. Scharakteryzował również ludzi, którzy zamierzają go zabić. Mówił o ich dwulicowości i stale powtarzał o podwójnym oszustwie, które teraz dokonywane jest na oczach całego świata. Co miał na myśli?

Nikt nie potrafił zinterpretować

jego słów i w końcu uznano je za mało istotne dla sprawy. Na chwilę przed wyjściem, Włosi spytali o dalsze losy byłego premiera. Franciszkanin stwierdził, że Moro wkrótce zginie od dziewięciu strzałów. Powiedział też: „Zwłoki będą leżały na tylnym siedzeniu samochodu, który zostanie porzucony na ulicy Via Caetani w Rzymie”.  Niestety wskazówki ojca Klimuszki, które zanotowali dyplomaci, zostały uznane przez Włochów za bezwartościowe.

W niedzielę 2 marca, Romano Prodi, przywódca ówczesnego lewego skrzydła Chrześcijańskich Demokratów, spotkał się w mieszkaniu jednego z przyjaciół, profesora na uniwersytecie w Bolonii, ze znajomymi. Towarzystwo postanowiło urządzić seans spirytystyczny, którego celem było wywołanie ducha. Ten miał wskazać miejsce ukrycia porwanego Aldo Moro.

Wywoływany duch pojawił się dosyć szybko i na pytanie, gdzie przetrzymywany jest polityk, na tablicy ouija „wypisał” ruchem porcelanowego talerzyka słowo: G–R–A–D–O–L–I.

Następnego dnia Romano Prodi

poszedł do policji i powiedział, że wie, gdzie jest porwany Aldo Moro.

Z pewnością śledczy zlekceważyliby jego słowa, gdyby nie był szanowaną powszechnie osobą ze świata polityki. W efekcie wysłano patrole do miasteczka Gradoli w Lacjum. Wprawdzie powiadomiona o seansie żona Moro nalegała, żeby również przeszukano domy, które znajdują się na rzymskiej ulicy o tej samej nazwie, nikt jednak nie chciał jej słuchać. Jak wykazało późniejsze śledztwo, właśnie na rzymskiej Via Gradoli 96 znajdowała się kryjówka terrorystów, w której przetrzymywano uprowadzonego.

Przez ponad miesiąc daremnie poszukiwano polityka, zaś rząd za każdym razem odrzucał ofertę rozmów z porywaczami.

Pięćdziesiąt trzy dni po porwaniu w prasie ukazało się oświadczenie Morettiego, przywódcy Czerwonych Brygad, na którego końcu znalazło się zdanie: „Wkrótce, po ogłoszeniu wyroku trybunału ludowego, egzekucja kapitalistycznego sprzedawczyka zostanie wykonana”.

Jak wynika z późniejszego śledztwa,

9 maja 1978 roku Aldo Moro został sprowadzony do podziemnego garażu w budynku. Mario Moretii, przywódca Brigade Rose Due (Czerwonych Brygad) w asyście czterech uzbrojonych wartowników, kazał mu położyć się w bagażniku samochodu. Padło dziewięć strzałów. Godzinę później renault ze zwłokami został porzucony w połowie drogi między Parlamentem a siedzibą Włoskiej Partii Komunistycznej na… Via Caetani. Dokładnie tak, jak powiedział ojciec Klimuszko.

1530
ZRODLO ARTYKULU

Dodaj komentarz